Rozdział 9
Avery
Dla pewnego pastomaniaka, który nie rozumie,
że żyjemy w Polsce i pasta jest makaronem.
Rozmawialiśmy
z Samem jeszcze przez jakiś czas, a później (kiedy usypiałam na jego nogach…)
uznaliśmy, że lepiej iść już spać. Idąc do pokoju oczywiście kilka razy się
przewróciłam ze zmęczenia i Sam musiał mnie łapać. Cała ja! Zawsze robie coś
nie tak.
Łóżko w
moim pokoju jest czym najwygodniejszym na czym kiedykolwiek spałam. No w sumie
to spałam głównie na trawie, na drzewach, piasku, żwirze czy coś… Jestem
wyspana jak nigdy, a obok łóżka na małej półeczce leży śliczna sukienka. Może te całe głodowe igrzyska nie są takie
złe. W końcu dają mi tyle żarcia ile chce, mogę się wyspać, mam ładne ubrania,
no i jest mi cieplutko. A ja kocham ciepełko… Mogłabym żyć przykuta do
kaloryfera! Jeżeli arena na którą trafię będzie jakimś wielkim lodowiskiem to
pewnie zdechnę jeszcze pierwszego dnia. Taki pech.
Powoli
ubieram sukienkę i wychodzę z pokoju. Wychodząc wpadam na Sama. Serio już mnie
to naprawdę wnerwia, że ciągle się na niego przewracam! Obydwoje się śmiejemy,
tyle że ja ciszej i raczej z zażenowania, i udajemy się do wagonu
restauracyjnego. Hatch już siedzi przy stole czyta jakąś książkę i pochłania
niesamowitą ilość makaronu z jakimś zielonym czymś.
-Cześć! Jak się spało? Tu jest obłędnie! Jedliście już
kiedyś „pastę”?- Hatch jest tak szczęśliwy jakby w tym makaronie były jakieś
narkotyki wywołujące szczęście czy coś…
-Emm… Hatch czy ta twoja „pasta” to nie jest zwykły
makaron?- pytam dosyć nieśmiało
-Nie- Odpowiada krótko i ponownie zagłębia się w lekturze.
Ciekawe skąd wytrzasnął książkę. A tak! Znalazł ją pewnie w pokoju.
Siadam przy
stole obok Hatcha i gapie się na stół. Jeszcze nigdy nie widziałam takiej
ilości jedzenia w jednym miejscu. Na stole leżą tosty, różne sery, wędliny,
mięso, ziemniaki, wiele rodzajów makaronu (Czy jak woli Hatch pasty), ryże,
kasze, chleby, mleko. Tak w sumie to było tam wszystko co można by było zjeść.
Niektóre potrawy były zastanawiające np. dziwne niebieskie ciasto czekoladowe…
Nie do końca rozumiem jak to działa, żeby czekolada była w kolorze niebieskim,
ale za bardzo się tym nie przejmuję. Nie wiem co nałożyć sobie na talerz więc
biorę słoik masła orzechowego i zaczynam je wyjadać łyżeczką. Nigdy nie jadłam
masła orzechowego, ale jadłam orzechy, a smakuje to lepiej. Tyle że masło
orzechowe jest lepsze. Pierwsza łyżeczka była niedobra, gorzka słona i
obrzydliwa, ale kiedy jadłam tego coraz więcej było to coraz lepsze, aż
rozpływałam się czując ten smak. Czuję się tak jakbym była różowym jednorożcem
z tęczową grzywą biegającym po łące wśród błękitnych motylków! Okey, trochę
dziwne porównanie ale tak właśnie było.
Po
zjedzeniu prawie całego słoika zachciało mi się pić. Picia też było dużo. Na
stole stoją różne butelki z napojami. Każda ciecz ma inny kolor, a butelki są
ustawione kolorystycznie. Och, tęcza! Wypijam niebieskie picie, które jest
wstrętne, więc wypluwam je na stół. (Potem się okazało, że to karmelowy napój
tworzony na podstawie skrzydeł much owocówek…). Później sięgam po bordową
butelkę, która była przepyszna.
-Co to jest?!- wykrzykuję. Po chwili przychodzi do mnie
fioletowy facet i mówi mi, że to sok zrobiony z granatów, po czym podaje mi
okrągły, czerwony owoc. Gapie się na niego jak jakaś porąbana. Nigdy nie
widziałam czegoś takiego i nie wiem jak to jeść. Fioletowy gościu śmieje się
cicho przekraja owoc na pół, obrywa ścianki i tłumaczy, że trzeba sobie
wyciągać te małe, czerwone kuleczki i je zjadać. Pestki można wypluwać, albo
połykać. Granat jako owoc jest o wiele lepszy niż sok. Zjadam całego.
Kiedy już
wszyscy zjedliśmy (Hatch pastę, ja masło orzechowe i granata, a Sam łososia)
idziemy na sofę na której wszyscy się kładziemy z uśmiechem na twarzy. To chyba
najpiękniejszy dzień w moim życiu. Piękniejsze jest tylko morze czwórki. Już
wcale nie boję się śmierci. Śmierć wśród Hatcha, Sama, granatów i masła
orzechowego byłaby piękna. Warto o tym wspomnieć ludziom z Kapitolu, może
zadbają, żebym tak właśnie umarła.
Leżymy tak
chyba z pół godziny i nawet się do siebie nie odzywamy. Nawet Hatch jest
szczęśliwy, mimo że nienawidzi przebywać w jednym pomieszczeniu z Samem.
Później dojeżdżamy do Kapitolu. Tak szczerze to spodziewałam się fajerwerków.
No fajerwerki były (takie dosłowne), ale przestraszałam się tych ludzi.
Wcześniej myślałam, że fioletowy facio to wyjątek, a on nie jest wyjątkiem.
Setki kolorowych ludzi witały nas coś krzycząc. Ich głosiki były piskliwe, a
oni sami przypominali mi kolorowe potwory, czy małe zwierzątka. Gapię się przez okno na tych porąbanych ludzi
i nie potrafię nic powiedzieć. Po chwili przychodzi do nas Healthy i każe
wychodzić z pociągu. Jest zachwycona. Gada nam jakie to cudowne powitanie
zrobili nam Kapitolińczycy, a ja dostałam oczopląsu. Wychodzimy z pociągu,
który szybko odjeżdża, a ktoś podkłada mi mikrofon pod usta. Słyszę pytanie „I
co sądzisz o tutejszych ludziach, są inni niż twoi znajomi?”. A mi na myśl
przychodzi tylko jedna odpowiedź.
-Tak, to idioci.
***
Jest świetnie i wszystko fajnie, ale komentujcie proszę :D Następnego rozdziału spodziewajcie się w sobotę (lub wcześniej jak będę miała czas) Mamy aktualnie ponad 800 wyświetleń (dokładnie 829) więc jak dobijemy do tysiąca to zrobię małą niespodziankę ^^
Ale świetne porównanie "Czuję się tak jakbym była różowym jednorożcem z tęczową grzywą biegającym po łące wśród błękitnych motylków! ".
OdpowiedzUsuńNo i końcówka zaskakująca. Ciekawe co powiedzą na to kapitolińczycy.
Pozdrawiam.
zastanawiam się, czemu dietę Hatcheta wzorujesz na mojej... hmm...
OdpowiedzUsuńNIEBIESKIE CIASTO CZEKOLADOWE! <3
OdpowiedzUsuń